środa, 4 grudnia 2013

Tak bardzo bym chciała normalnie żyć...

Dziś miałam do załatwienia dwie sprawy: pójść do dwóch urzędów po formularze do wypełnienia. Planowałam to wyjście i szłam z przekonaniem, że "dam radę". Wyszykowałam siebie i Malucha, wydrukowałam mapę, zapakowałam synka w wózek i poszłam. Ale gdy tylko opuściliśmy mój "bezpieczny teren" czyli najbliższą okolicę naszego wynajmowanego mieszkania zaczęło się. Pare razy miałam myśl, żeby zawrócić i biec jak najszybciej w stronę domu. Tak jednak nie zrobiłam. Doszłam do pierwszego obranego celu ale niestety okazał się być zamknięty. Odpuściłam drugi cel, ponieważ jutro i tak będę musiała iść jeszcze raz więc załatwię jedno i drugie.
Wracając zahaczyliśmy jeszcze z Maluchem o plac zabaw, który znajduje się naprzeciwko naszej kamienicy, na starym cmentarzu z XIX w. Swoją drogą czego to Niemcy nie wymyślą aby maksymalnie wykorzystać przestrzeń... Dziwnie patrzeć jak moje dziecko bawi się na karuzeli a za ogrodzeniem placu zabaw widać stare groby...
Wracając do tematu, od ostatniego ataku (1,5 tygodnia temu) towarzyszy mi takie odczucie odrealnienia. To tak jakby to co się dzieje wokół mnie mi się śniło, było gdzieś obok mnie. I wrażenie, że zaraz się obudzę z tego snu i będę w moim rodzinnym domu (nadal nie zaakceptowałam mojego obecnego miejsca zamieszkania jako "dom", dla mnie mój dom to ten, w którym całe życie mieszkałam z rodzicami).
Jest to dla mnie nowe odczucie, pojawia się tylko wtedy, gdy o nim myślę. Kiedy moje myśli zajęte są czymś innym, uczucie się nie pojawia...

Tak bardzo chciałabym normalnie żyć... Pójść z moim narzeczonym i synkiem na jarmark świąteczny, bez obaw, że tam wśród tłumu ludzi dostanę ataku paniki... Pójść z synkiem do sklepu i kupić mu buty na zimę nie czekając aż mój M. wróci z pracy... Kiedy ten koszmar się skończy?

Pracuję nad sobą, bo mam nadzieję, że niedługo mój Maluszek dostanie miejsce w przedszkolu i będę miała możliwość podjęcia pracy. Tak bardzo bym chciała, żeby było jak dawniej, tak normalnie, swobodnie.
Zaczęłam czytać książkę Rogera Bakera "Strach i paniczny lęk". Dość ciekawa lektura dla nerwusów. Więcej o tej książce napiszę jak ją przeczytam w całości.

niedziela, 1 grudnia 2013

Moja historia.

Nerwicę lękową zdiagnozowałam sobie sama. Gdyby nie internet, z pewnością nie wiedziałabym, że w ogóle takie cholerstwo istnieje. Do tej pory jakoś sobie radziłam, lęki występowały od czasu do czasu. Tydzień temu przestałam sobie radzić i właśnie dlatego postanowiłam pisać bloga na temat moich zmagań z tą chorobą. Wierzę, że dzięki niemu uda mi się pokonać strach i odzyskać wiarę w siebie. Ale zacznijmy od początku... 

Już jako dziecko miałam problemy natury psychologicznej. Byłam przewrażliwiona na punkcie swojego zdrowia. Nie wiem dokładnie skąd to się wzięło, ale w mojej rodzinie jest to dość powszechne. Może to kwestia wychowania, tego nie wiem, wiem, że tak miał mój dziadek, ma moja mama, moja siostra i oczywiście ja. Oprócz tego byłam, co tu dużo mówić, jestem nadal - histeryczką. Z małego problemu potrafiłam zrobić ogromny i tak mi zostało do dziś. Do tego dochodził jeszcze problem z wyrażaniu swoich uczuć, zarówno negatywnych jak i pozytywnych oraz brak asertywności.
Pod koniec podstawówki wkroczyłam wraz z osiedlową młodzieżą w okres buntu. Buntu, przed światem dorosłych, wydawało mi się wtedy, że jestem taka mądra i dojrzała. Rzeczywistość jednak była taka, że tak na prawdę gówno wiedziałam. W porę jednak się ogarnęłam i z małymi problemami po drodze skończyłam ogólniaka. Przyszła pora na wybór kierunku studiów. Wtedy modna była psychologia. Rozważałam przez chwilę taki wybór, jednak okoliczności sprawiły, że wybrałam leśnictwo. To był strzał w dziesiątkę. Pięć lat studiów wspominam jako najlepszy okres w swoim życiu. Ciężko uwierzyć w to, że ja teraz i ja - studentka leśnictwa to jedna i ta sama osoba. Pod koniec studiów poznałam miłość mojego życia - Mateusza, mojego obecnego partnera (i przyszłego męża). Szybko zamieszkaliśmy razem i równie szybko zaszłam w ciążę. W 2010 roku urodził nam się synek - Igor. To właśnie po porodzie zaczęła się moja gehenna z nerwicą, wtedy wystąpił pierwszy atak....

Tak naprawdę to nie pamiętam dokładnie, gdzie ten pierwszy atak miał miejsce i który był pierwszy, w każdym razie wtedy się to zaczęło. Na początku z niewielką częstotliwością i tylko w określonych miejscach. Mam tu na myśli supermarkety oraz instytucje, gdzie jest dużo ludzi i/lub trzeba stać w kolejkach. W tych miejscach czułam się dobrze jedynie wtedy, gdy był ze mną Mateusz. Kiedy jednak oddalił się ode mnie na dystans większy niż 2 metry lub nie daj Boże zniknął mi z pola widzenia, następowało uczucie wszechogarniającego mnie lęku, uderzenia gorąca, zimne poty i ta natrętna myśl, że zaraz zemdleję. Początkowo myślałam nawet, że to klaustrofobia. Pozostały czas pomiędzy wizytami w marketach wypełniała mi opieka nad moim synkiem, więc nie miałam czasu za dużo myśleć i w miarę opanowałam swój lęk...Po roku dostałam staż zawodowy (roczny) w Nadleśnictwie, mały poszedł do żłobka a ja wpadłam w wir pracy. Byłam w swoim żywiole, czułam się spełniona i potrzebna, mieliśmy drugą wypłatę czyli wszystko zaczęło się układać. Jednak ten rok szybko minął a ja znów zostałam bez pracy. Podjęliśmy decyzję o wyjeździe za granicę. I tu moja "przyjaciółka" znów dała o sobie znać.

M. od czerwca pracuje w Niemczech. Ja z Igorkiem przyjechaliśmy tu ciut ponad miesiąc temu. Na początku jeszcze było w miarę ok... aż do ubiegłej soboty. W piątek wypiłam sporo alkoholu. Takie nasze małe świętowanie... W sobotę obudziłam się z kacem ale kiedy kac ustąpił wybraliśmy się na spacer. Pierwszym celem był bankomat, który znajdował się nie na zewnątrz a w środku budynku. Weszliśmy tam i nagle poczułam ten znajomy lęk. Poczułam, że jak najszybciej muszę stamtąd wyjść. Poprosiłam M. żeby mnie wyprowadził na powietrze. Zostałam z moim synem w wózku przed budynkiem a M. poszedł wyciągnąć pieniądze. I wtedy pojawiły się myśli: "A co będzie jeśli zemdleję a Igor zostanie tutaj sam?", "A co jeśli ktoś zauważy, że coś mi jest i podejdzie?", "O Boże to koniec...". Kucnęłam. Zaczęłam coś mówić do mojego synka ale sama nie wiem co, wszystko po to, by pozostać przy świadomości. Wtedy pojawił się mój M. Strach trochę ustąpił ale nie na tyle, jakbym chciała. Znaleźliśmy ławkę. Usiadłam, napiłam się, ręce nadal mi się trzęsły, serce waliło jak młotem, głowa rozbolała. Wyciągnęłam z torebki Persen i połknęłam jeden. uspokoiłam się na tyle, ze mogłam dalej iść. M. cały czas był przy mnie i tłumaczył, że nic mi się nie stanie, że jestem bezpieczna i że wszystko będzie dobrze. Atak paniki minął ale mimo to cały czas czułam się dziwnie. Tak obco i nieswojo. Poszliśmy do restauracji na obiad, dołączył do nas kolega M., później poszliśmy jeszcze na kawę, ja jednak myślami byłam w naszej wynajmowanej kawalerce. Nie mogłam sie doczekać kiedy wreszcie dotrzemy do domu i poczuję się bezpiecznie...

Od tamtej pory cały kolejny tydzień nie wychodziłam z domu. M. wraca do domu z pracy dopiero około 18.00 a sama z małym bałam się gdziekolwiek wyjść. Dopiero w piątek się odważyłam wyjść z Igorkiem na plac zabaw, który mamy po drugiej stronie ulicy. Odważyłam się tylko dlatego, że wiedziałam, że za chwilę przyjedzie M. i pojedziemy na zakupy. Cały czas towarzyszyło mi to dziwne odczucie odosobnienia, nierealności. Wszystko wydawało mi się jakieś obce... W sklepie M. nie odstępował mnie na krok, więc było znośnie. Dopiero przy kasie ogarnęła mnie "głupawka". M. stanowczym tonem kazał mi się uspokoić i wykładać zakupy na taśmę. Pomogło.

Wczoraj i dziś też byliśmy na spacerze. Nie obyło się bez mojego nowego dziwnego "odczucia obcości" ale ataku nie było. Od tygodnia zażywam Camelis - ziołowe tabletki uspokajające. Wydaje mi się, że czuję się trochę lepiej.

Jutro kolejny dzień walki z moimi demonami. Wybieram się z synkiem na znajomy już plac zabaw. Postanowiłam małymi krokami powiększać swój "bezpieczny teren".